Cóż, chyba ten blog wykitował.
Chciałabym was przeprosić za brak notek, ale w wakacje było mało czasu, no i głównie koncentrowałam się na moim blogu (link w przedostatnim poście). Dzisiaj mam dla was fragment opowiadania, "legendarnego" KRYMINAŁU B)
I
Pociąg jechał właśnie przez pola. Dzień był parny, a deszczu nie było widać już od kilkunastu dni. Las w oddali na pierwszy rzut oka pilnie potrzebował wody. Odechciewało się żyć tego dusznego dnia; najlepiej było rzucić się w nicość i śnić.
Doktor Fenicki nie był złym człowiekiem. Ten młody, wykształcony mężczyzna był jednym z najlepszych w Polsce neurochirurgów, ba, szanowany był już w innych europejskich krajach, mimo swojego młodego wieku. Już jako dwudziestopięciolatek wsławił się jako wielki talent, kiedy to swoim nowatorskim postępowaniem uratował życie kilkuletniego chłopca, będąc zaledwie asystującym młodzikiem przyjętym na staż. Dzisiaj, w wieku trzydziestu ośmiu lat pierwszy raz doznał zawodowej porażki, przed którą tak się ustrzegał.
Tak, to była rutynowa operacja. Pacjentka była młodą kobietą, która trafiła na stół operacyjny z guzem mózgu. Wydaje się być poważne, ale doktor Fenicki przeprowadzał takie operacje niejednokrotnie. I właśnie to go zgubiło. Rutyna. Jeden nieostrożny ruch doprowadził młodą kobietę do śmierci.
Z Wrocławia do Poznania pospolitym PKP jechało się pół dnia; w tym pociągu jednak wszystko przypominało mężczyźnie o swojej porażce. Podobno dziewczyna uwielbiała samotne podróże po Polsce, tak, wspomniała mu o tym. Liczyła na niego. "W tym miesiącu czeka Kruszwica i Krzyżtopór", uśmiechnęła się. Lubiła zamki. "Odwiedziłam już ich całkiem sporo, a pan? Co lubi robić najbardziej?"
Fenicki miał ochotę na tylko jedno: odpocząć od codzienności, wysiąść z pociągu...
A właściwie, czemu by nie?
Nie zwracawszy uwagi na to, gdzie się znajduje, Fenicki wysiadł z pociągu. Przez bite 10 minut stał na stacji w stanie dziwnego osowienia, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Ludzie, którzy wraz z nim wyszli na tej stacji z pociągu stali kilka metrów przed nim, przyglądając mu się badawczo. "Ciekawe, co oni sobie o mnie myślą", przemknęło przez myśl doktorowi Fenickiemu, po czym wziął swój mały bagaż i poszedł przed siebie.
Okolica była piękna, na co zwrócił uwagę nawet ten przejęty, zasmucony, pogrążony we własnych myślach człowiek. Stacja znajdowała się na skraju wysuszonego lasu, który Fenicki widział z pociągu. Doktor pomyślał, że skoro teraz wygląda on tak ładnie, to po deszczu musi zachwycać pięknem. Był to liściasto-iglasty bór, wysoki i gęsty. Łatwo można się było w nim zgubić.
Nie sprawdziwszy nawet, w jakiej miejscowości się znajduje, Fenicki zwrócił się w kierunku lasu. Na ścieżce walały się szyszki i gałęzie drzew. Gdzieś słuchać było stukanie dzięcioła. Dzięcioły to piękne ptaki. Zawsze, gdy doktor usłyszał ten charakterystyczny stukot, wracał wspomnieniami do czasów dzieciństwa, spędzanego nad mazurskim jeziorem u dziadków, kiedy wraz z dziadkiem Sławkiem chodzili po pobliskim lesie obserwując zwierzęta, a w szczególności ptaki. Dziadek Sławek znał się na mazurskiej faunie jak mało kto. Och, ile dałby, żeby wrócić do tych wspaniałych czasów!
Las przynósł spodziewany efekt - Fenicki otrzeźwiał w starciu ze świeżym, leśnym powietrzem. Otrząsnąwszy się z zadumy, mężczyzna zdał sobie sprawę, że nie jest to ten sam kompleks leśny, którego tajemnice zgłębiał jako mały chłopiec. Ten las znajdował się gdzieś w drodze między Wrocławiem a Poznaniem... Chwila, gdzie?
"Jaki ja jestem głupi", pomyślał wtedy Fenicki. "Czy śmierć tej kobiety doszczętnie namieszała mi w głowie?! Nie wiem nawet, w jakiej miejscowości jestem! Muszę wybudzić się z tego odrętwienia... W końcu podobne wypadki się zdarzają! To nie moja wina!"
"To twoja wina!", jego podświadomość twierdziła jednak inaczej. "To jest, cholera, tylko i wyłącznie twoja wina! Rozumiesz? Ile było już takich operacji? To było dokładnie to, co zwykle!"
"Nie, to nieprawda, guz był umiejscowiony w takim miejscu, że jego usunięcie..."
"...graniczyło z cudem, powiadasz? Uwierzę we wszystko, ale nie w to, że nie potrafiłeś go wyeliminować. Pamiętasz ten przypadek z sierpnia 2012? Tylko nie mów, że po czymś takim miałeś problem z takim błahym problemem!"
"Jak możesz nazywać guzy mózgu błahym problemem?!"
"To twoja wina! Twoja wina! Twoja wina!!!"
- To była twoja wina! - ten dźwięk był ogromnie realistyczny.
Doktor Fenicki obrócił się na pięcie; nie zauważył jednak niczego, oprócz wielkiego kamienia, który nieubłaganie mknął w stronę jego głowy, kierowany delikatną, niewątpliwie kobiecą ręką.
Dzięcioł przestał stukać. Nastała cisza. Las zamarł w oczekiwaniu na dalszy bieg wydarzeń.
Po sekundzie, która dla Fenickiego była całą wiecznością, rozbrzmiał huk. Coś głucho upadło na ziemię. Rozległ się pośpieszny tupot stóp.
Doktor Fenicki osunął się w nicość, za którą tak tęsknił przez ten cały parny i duszny dzień.
Doktor Fenicki nie był złym człowiekiem. Ten młody, wykształcony mężczyzna był jednym z najlepszych w Polsce neurochirurgów, ba, szanowany był już w innych europejskich krajach, mimo swojego młodego wieku. Już jako dwudziestopięciolatek wsławił się jako wielki talent, kiedy to swoim nowatorskim postępowaniem uratował życie kilkuletniego chłopca, będąc zaledwie asystującym młodzikiem przyjętym na staż. Dzisiaj, w wieku trzydziestu ośmiu lat pierwszy raz doznał zawodowej porażki, przed którą tak się ustrzegał.
Tak, to była rutynowa operacja. Pacjentka była młodą kobietą, która trafiła na stół operacyjny z guzem mózgu. Wydaje się być poważne, ale doktor Fenicki przeprowadzał takie operacje niejednokrotnie. I właśnie to go zgubiło. Rutyna. Jeden nieostrożny ruch doprowadził młodą kobietę do śmierci.
Z Wrocławia do Poznania pospolitym PKP jechało się pół dnia; w tym pociągu jednak wszystko przypominało mężczyźnie o swojej porażce. Podobno dziewczyna uwielbiała samotne podróże po Polsce, tak, wspomniała mu o tym. Liczyła na niego. "W tym miesiącu czeka Kruszwica i Krzyżtopór", uśmiechnęła się. Lubiła zamki. "Odwiedziłam już ich całkiem sporo, a pan? Co lubi robić najbardziej?"
Fenicki miał ochotę na tylko jedno: odpocząć od codzienności, wysiąść z pociągu...
A właściwie, czemu by nie?
Nie zwracawszy uwagi na to, gdzie się znajduje, Fenicki wysiadł z pociągu. Przez bite 10 minut stał na stacji w stanie dziwnego osowienia, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Ludzie, którzy wraz z nim wyszli na tej stacji z pociągu stali kilka metrów przed nim, przyglądając mu się badawczo. "Ciekawe, co oni sobie o mnie myślą", przemknęło przez myśl doktorowi Fenickiemu, po czym wziął swój mały bagaż i poszedł przed siebie.
Okolica była piękna, na co zwrócił uwagę nawet ten przejęty, zasmucony, pogrążony we własnych myślach człowiek. Stacja znajdowała się na skraju wysuszonego lasu, który Fenicki widział z pociągu. Doktor pomyślał, że skoro teraz wygląda on tak ładnie, to po deszczu musi zachwycać pięknem. Był to liściasto-iglasty bór, wysoki i gęsty. Łatwo można się było w nim zgubić.
Nie sprawdziwszy nawet, w jakiej miejscowości się znajduje, Fenicki zwrócił się w kierunku lasu. Na ścieżce walały się szyszki i gałęzie drzew. Gdzieś słuchać było stukanie dzięcioła. Dzięcioły to piękne ptaki. Zawsze, gdy doktor usłyszał ten charakterystyczny stukot, wracał wspomnieniami do czasów dzieciństwa, spędzanego nad mazurskim jeziorem u dziadków, kiedy wraz z dziadkiem Sławkiem chodzili po pobliskim lesie obserwując zwierzęta, a w szczególności ptaki. Dziadek Sławek znał się na mazurskiej faunie jak mało kto. Och, ile dałby, żeby wrócić do tych wspaniałych czasów!
Las przynósł spodziewany efekt - Fenicki otrzeźwiał w starciu ze świeżym, leśnym powietrzem. Otrząsnąwszy się z zadumy, mężczyzna zdał sobie sprawę, że nie jest to ten sam kompleks leśny, którego tajemnice zgłębiał jako mały chłopiec. Ten las znajdował się gdzieś w drodze między Wrocławiem a Poznaniem... Chwila, gdzie?
"Jaki ja jestem głupi", pomyślał wtedy Fenicki. "Czy śmierć tej kobiety doszczętnie namieszała mi w głowie?! Nie wiem nawet, w jakiej miejscowości jestem! Muszę wybudzić się z tego odrętwienia... W końcu podobne wypadki się zdarzają! To nie moja wina!"
"To twoja wina!", jego podświadomość twierdziła jednak inaczej. "To jest, cholera, tylko i wyłącznie twoja wina! Rozumiesz? Ile było już takich operacji? To było dokładnie to, co zwykle!"
"Nie, to nieprawda, guz był umiejscowiony w takim miejscu, że jego usunięcie..."
"...graniczyło z cudem, powiadasz? Uwierzę we wszystko, ale nie w to, że nie potrafiłeś go wyeliminować. Pamiętasz ten przypadek z sierpnia 2012? Tylko nie mów, że po czymś takim miałeś problem z takim błahym problemem!"
"Jak możesz nazywać guzy mózgu błahym problemem?!"
"To twoja wina! Twoja wina! Twoja wina!!!"
- To była twoja wina! - ten dźwięk był ogromnie realistyczny.
Doktor Fenicki obrócił się na pięcie; nie zauważył jednak niczego, oprócz wielkiego kamienia, który nieubłaganie mknął w stronę jego głowy, kierowany delikatną, niewątpliwie kobiecą ręką.
Dzięcioł przestał stukać. Nastała cisza. Las zamarł w oczekiwaniu na dalszy bieg wydarzeń.
Po sekundzie, która dla Fenickiego była całą wiecznością, rozbrzmiał huk. Coś głucho upadło na ziemię. Rozległ się pośpieszny tupot stóp.
Doktor Fenicki osunął się w nicość, za którą tak tęsknił przez ten cały parny i duszny dzień.
Koniec pierwszego rozdziału, hip, hip, hura! Komentujcie, piszcie opinie, hejtujcie itd.
Pozdrawiam!
Pozdrawiam!
~JULIA, CORDELIE
Hejtuje cię B)
OdpowiedzUsuńZapraszam do mnie: http://girl-with-imagination.blogspot.com